Moi rodzice wstrzymali oddech,
gdy tylko usłyszeli tę wiadomość. Byłam wtedy w Maroku, na wyjeździe,
o którym decyzja padła w ostatniej chwili i nie miałam ubezpieczenia. Aby
opisać Wam to doświadczenie, które miało miejsce w 2011 r. noszę się już od 2
lat. Aż w końcu się na to zebrałam. Ruch drogowy w krajach arabskich i wielu
innych afrykańskich czy azjatyckich zasługuje na to by trafić do jednego wora - to istny Sajgon, o którym już dawno pisałam. Łamanie przepisów
drogowych, wyjeżdżanie poza linie pasa, wymuszanie pierwszeństwa no i klakson
numer jeden sposobem na przetrwanie. Będę generalizować i to jeszcze jak! Skąd
u Marokańczyków czy innych Arabów taka niechęć do kultury jazdy, do szanowania uczestników ruchu i do przepisów, które powstały tylko po to by zapewnić
bezpieczeństwo? Wygląda jakby wynikało to z… ich kultury. Bo niby z
czego? Sorry, ale w Europie to bardziej się trzymamy przepisów. Choć niestety
wypadki i tak zdarzają się na drogach całego świata.
Obserwując Marokańczyków podczas
tej szalonej jazdy po mieście początkowo zauważyłam, że mimo tego czują się w
swoim żywiole. Potrafią sobie w takich warunkach doskonale poradzić, gdyż są one ich codziennością. Sama marokańska teściowa każdego dnia ze spokojem wyjeżdża
na dzikie ulice miasta. Zamiast duszy na
ramieniu ma dłoń na klaksonie i to jej wystarczy. Za to w Hiszpanii drży ze
strachu przed tym, że wszystko jest tam tak poukładane, i że stoli tyle znaków,
przez co się w nich gubi. Nigdy nie odważy się pojechać po hiszpańskiej
autostradzie. Zawsze trzeba ją wozić.
Miałam wrażenie, że wypadki
rzadko co im się zdarzają. Wystarczy, że przed jazdą się pomodlą, nakreślą palcem
wersety z Koranu na ścianie w domu czy na masce samochodu a Bóg / Allah będzie
ich bezpiecznie prowadził, mimo drogowej samowolki. Jadąc z nimi nic ci się
nie stanie. Powiem, że teraz nie byłabym tego taka pewna.
Listopad. Rok 2011
Stało się to w Casablance.
Najbardziej ruchliwej metropolii Maroka. Całe szczęście, że nie na autostradzie łączącej ją z Rabatem. Także nie stało się w godzinach szczytu, kiedy to
wjeżdżając na wielkie skrzyżowanie w środku miasta masz wrażenie, że samochody
pchają się jeden na drugi. Ani też przy wjeździe do portu, kiedy ulica przecina
trasę, po której nieustannie jeżdżą jeden za drugim budzące postrach tiry wiozące
na statki miliony ton ładunku. Gdyby doszło do tego w którymś z wymienionych
miejsc to prawdopodobnie nie byłoby tego bloga. Nie przyszedłby na świat mój
obecnie 10 miesięczny maluch. Całe szczęście mogę o tym po latach napisać.
Stało się to nocą. W centrum
miasta. Na rondzie przy kościele Notre Dame de Lourdes. Na prawie pustej
drodze. To było zwykle wyjście wieczorne we trójkę do klubu. Jak to bywa, nic
nie zapowiadało jego finału. Volkswagen Golf też nie był nasz tylko osoby co z
nami była, na dodatek służbowy.
Dynamiczna i wirująca atmosfera
klubu, półmrok, bardzo głośna muzyka, przez którą, żeby w ogóle móc rozmawiać,
trzeba było się przekrzykiwać, na dodatek kaleczonym angielskim płynącym
zarówno od niego jak i ode mnie nie mogłam ocenić kto co zamówił do picia.
Marokańczycy raczej alkoholu pić
nie będą. Ale w nocnych klubach się go sprzedaje. W karcie menu jest dokładne
ostrzeżenie co zawiera alkohol a co świnkę. Istnieją też piwa bezalkoholowe.
Cały czas byłam pewna, że takie zamówił nasz kierowca.
Kiedy wracaliśmy do domu kierowca i O siadali z przodu. Ja byłam się z tyłu za pasażerem. Było już późno
i czułam zmęczenie. Gapiłam się na drogę, ale nie zwracałam uwagi na to co się na
niej dzieje. Uciekłam gdzieś swoimi myślami i prawie zaczęłam przysypiać.
Kierowca jechał normalnie. Innych
samochodów o tej porze było niewiele. Przejechaliśmy jakiś tunel pod ulicą
by za chwile stanąć na światłach przed wjazdem na rondo poprzecinane drogami podrzędnymi,
pełne wysepek. Było czerwone światło, więc czekaliśmy. Na sąsiednim pasie tuż obok nas zatrzymała
się niewielka Honda Civic. My byliśmy z lewej a oni z prawej strony. Za
nią jechał chyba jeszcze jakiś Peugeot.
Zapaliło się zielone światło. Oboje
równolegle ruszyliśmy.
Nagle pisk opon przerwał mój
spokój. Poczułam gwałtowny skręt. Tak szybki, że nie pamiętam już w którą
stronę. Szarpnęło nami. Potem bardzo i to bardzo silne uderzenie plus dźwięk obijanej blachy.
Pierwsze, drugie, trzecie i czwarte. Ze wszystkich czterech boków auta.
Kręciliśmy się wokół własnej osi i to nie był ułamek sekundy tylko o wiele więcej sekund.
Już czułam, że stanie się to co
ma się stać i na nic nie mam wpływu. Ani kierowca ani ja nie powstrzymamy
obracającego się Golfa nawet chwytaniem się za boki. Kiedy to się skończy i
jak? – obawiałam się przez ten moment. Jedyne co mogłam zrobić to szybko się
skulić.
Całe szczęście, że byliśmy
zapięci w pasy.
W momencie ostatniego uderzenia Golf
się zatrzymał. Wreszcie koniec. Podnoszę głowę, patrzę na siebie. Wczuwam się w swoje ciało. Chyba wszystko jest w porządku. Wydaje się, że
jestem cała. Mogę się ruszać, nic mnie nie boli, choć jestem trochę oszołomiona.
Chyba nie mam wstrząsu mózgu. Nasz kierowca nagle zniknął. Wystrzelił z
samochodu jak rakieta kiedy tylko stanął. Zostawił otwarte drzwi i gdzieś
pobiegł.
Odpięłam się z pasów. Otworzyłam
drzwi i wygramoliłam się na zewnątrz. Cholera. O. jeszcze jest w środku, siedzi
z przodu obok kierowcy. Jest trochę otumaniony. Wołam do niego, aż dochodzi do
siebie. Próbuję mu pomóc otworzyć jego drzwi. Szarpię je. Nie udaje się. Są
wgniecione. Mówię mu, by przeczołgał się na stronę kierowcy i tamtędy wyszedł. Tak
też zrobił.
Nic mu się nie stało. Miał tylko trochę
obitą prawą dłoń. W momencie uderzenia miał rękę zgiętą w łokciu i podniesioną
do góry, bo trzymał się za uchwyt u góry drzwi. Trochę boli kiedy porusza ale
powinno przejść.
Zauważyłam, że znaleźliśmy się na
wysepce z prawej strony ronda. Przelecieliśmy przez podrzędną ulicę.
Zatrzymała nas lampa usytuowana na tej wysepce. Ogarniam otoczenie i odkrywam w
jaki sposób nas odrzuciło. Samochód ma obite wszystkie cztery strony, jedne
mniej, drugie bardziej. Na asfalcie widać czarne ślady opon. Pierwsze uderzenie
– nastąpiło z tamtym samochodem. Drugie chyba też. Trzecie, akurat od mojej
strony to walnięcie o krawężnik i wpadniecie na tę wysepkę. Kurczę, jaki on
wysoki! Chyba z 30 cm! Jak mogliśmy wlecieć tak wysoko? Koło, którym auto o
niego zaryło jest całe zmiażdżone. Pęknięta opona. Po drodze obtarcie o znak
drogowy. Czwarte to lampa, która nas zatrzymała.
Służbowy Golf pewnie nadaje się do
kasacji. Ale dzięki Bogu, że my jesteśmy cali. To chyba dlatego, że mieliśmy
zapięte pasy. Teraz przerywam i Was uprzedzam – zapinajcie je zawsze!
Tylko gdzie pobiegł kierowca?!
Pewnie szukać Hondy, z którą się zderzyliśmy. Ona też gdzieś zniknęła.
Niewątpliwie to ta, która ruszała obok nas po lewej na światłach.
Czyżby
uciekli z miejsca wypadku?
Nagle otoczyła nas grupa facetów.
Tacy typowi Marokańcy co siedzą w grupach na krawężnikach pod blokami dniem i nocą. Nie maja
nic do roboty i się nudzą. Pytali się czy wszystko z nami ok, czy w czymś
pomóc. Nie rozumiałam co gadali. Chyba chcieli dzwonić na policję.
Ale tak naprawdę to przyszli tu,
bo wreszcie coś się dzieje. Sensacja! Taki wypadek to dla nich rozrywka. W
sumie zawsze i wszędzie świadkowie tak reagują na wypadek. Ale oni przykleili
się nas aż do samego końca. Wtrącali się we wszystko. Zaczęli bawić się w detektywów, by rozwikłać przyczyny wypadku.
Jeden z nich wskazał na kamerę
wiszącą na lampie. Wszystko się nagrało i policja będzie mogła ustalić jak to
było i kto zawinił. Zorientowali się, że Honda uciekła więc jej kierowca będzie
miał za to przechlapane, gdyż wszystko się zarejestrowało. Winny!!! – to było
pierwsze przypuszczenie.
Drugi facet znalazł coś na ulicy,
przyniósł to i rzucił nam do stóp To był… cały zderzak tej Hondy. Jego koledzy
poznajdowali inne części, które od niej odleciały. Jakiś kawałek lusterka czy
lampy. Mamy nagranie, mamy dowody – będzie się działo! Emocjonowali się tym ci
faceci.
Ale policji jak nie ma tak nie
ma.
W końcu przyszedł nasz kierowca a
po chwili podjechał do nas Peugeot, co stał za nami na światłach. Wysiedli z
niego młody chłopak i dziewczyna. Powiedzieli, że są znajomymi dziewczyn, które
jechały Hondą co się z nami puknęła i zgubiła zderzak. Jechali razem dwoma
samochodami. Tamte dziewczyny się trochę przestraszyły, odruchowo odjechały ale nie
zamierzają uciec. Zaraz wrócą. Tzn, nie zrozumiałam tego (bo język) tylko zaobserwowałam co było dalej i tak to skumałam.
W końcu przyjechała Honda. Trochę
mniej potłuczona od nas, bo mogła jeszcze jakoś jechać, choć bez zderzaka. Wysiadła z
niej dziewczyna. Na jej widok ci wszyscy arabscy faceci, świadkowie
wypadku zaczęli wołać: uuuuuu , fiu
fiu czy ten znienawidzony przeze mnie skszyyyyyy i cyt cyt.
Zastanawiam się czy
dlatego, że była podejrzana przez nich o ucieczkę z miejsca wypadku czy
dlatego, że była młodą, atrakcyjną i ubraną po europejsku, bez chusty
Marokanką. Ona tylko szła z poważną i wkurwioną miną nie oglądając się na nich i unikając kontaktu wzrokowego.
Ona jednak nie była kierowcą
Hondy. W momencie wypadku prowadziła ją jej koleżanka a ta siedziała obok. Po
zderzeniu i ucieczce była tak zestresowana, że nie była w stanie jechać. Dała
kierownice tej, na którą gwizdali, by zawróciła do nas. Przez większość czasu
tamta dziewczyna w ogóle nie chciała wysiadać.
Widać było, że tamtym ludziom też
nic się nie stało. W sumie wypadek okazał się nie groźny. Był tylko trochę większą
stłuczką co groźnie wyglądała. Jak pisałam, całe szczęście, że doszło do niej w
nocy na prawie pustej drodze a nie za dnia w ulicznym sajgonie.
Potem już był tylko spór między
naszym kierowcą i tą grupą znajomych o to kto zawinił, z którego oczywiście nic
nie rozumiałam. O. wszystko co podsłuchał tłumaczył mi. Postanowiliśmy
zostawić ta kłótnie im i w ogóle nie odpowiadać co dokładnie widzieliśmy dopóki
nas nie zapytają. Nie chcieliśmy, by nasz kierowca miał jakieś kłopoty.
Milczeliśmy i tak zostało. Nikt nam zresztą nie kazał zeznawać. Jedynie sami
między sobą analizowaliśmy jak to się stało. O. nawet dociekł kto zawinił ale
bezpieczniej było nie mówić dopuki ta sprawa się nie skończy i nie wrócimy
do domu.
Trwało to godzinami. Całe
czekanie na to co dalej. Okropnie chciało mi się spać i sikać. Jedyne co mogłam to
przysnąć na moment w rozbitym samochodzie ale sikać to nie ma gdzie pójść.
Byliśmy w nocy na środku ronda otoczeni obcymi arabskimi facetami. Tę
noc na pewno zawalę. Mogłam przynajmniej cieszyć się, że jesteśmy cali. Jednak mając pełny i obolały pęcherz.
Przyjechał policjant w mundurze.
Spisał ich tylko, niewiele pogadał i pojechał. Nie sprawdził nikogo alkomatem.
Marokańczycy pić nie mogą. Podobno nawet nie planowali oglądać nagrania z
kamery.
Później pojawiło się jeszcze dwóch facetów. Tak naprawdę byli to
policjanci ubrani po cywilu. Oni dochodzili całej sprawy. Raczej przyszli
niekoniecznie, żeby ją rozwikłać ale prędzej po… łapówki. Chyba rzeczywiście ona będzie finalem, bo w Maroku to jest normalne niczym opłata skarbowa.
Po 2 godzinach dyskusji, kłótni,
przepychanek, uczestników wypadku, policjantów i świadków wreszcie coś się
zadziało. Idziemy na komisariat. Był niedaleko. A jaki ten komisariat był?
Zwykle mieszkanie w zapyziałej kamienicy. Całe szczęście, że znajdował się tam chociaż
kibel. Czym prędzej skorzystałam.
Na przesłuchanie zaprosili tylko
naszego kierowcę i właścicielkę Hondy. Na nas i tamtych ludzi wcale nie
zwracali uwagi. Zostaliśmy na zewnątrz słuchając podniesionych głosów
wydobywających się z okna. Ponieważ to noc, więc było ich słychać na całym placu
przed budynkiem. Wciąż nie wiadomo, kto zawinił ale nikt też nie chciał się
przyznać. To również ciągnęło się w nieskończoność. Przed nami kolejne 2-godzinne czekanie. Już nie zwracałam uwagi która to była godzina.
Aby ten czas jakoś upłynął
rozmawialiśmy sobie z innym policjantem o życiu w Casablance, tzn O. gadał i
tłumaczył, bo ja nie znałam z nim żadnego wspólnego języka.
Zrobiliśmy sobie też pogawędkę ze znajomymi dziewczyny
z Hondy, czyli chłopakiem i dwoma dziewczynami (choć wszyscy mogli też być
rodzeństwem lub kuzynami). Pytaliśmy się czy z nimi wszystko w porządku. Raczej
tak, bo teraz gadali ze spokojem i żartowali jak nigdy nic. Rozpoznali, ze
jestem cudzoziemką. Próbowaliśmy gadać po angielsku. Opowiedziałam im moje
wrażenia z tutejszego ruchu drogowego i sposobu jak ludzie tutaj jeżdżą. Nie
ważne czy w dzień czy w nocy, doprowadziło to do tego co się stało.
Welcome to Morocco –
odpowiedziała mi jedna z dziewczyn z lekkim sarkazmem.
A ci wszyscy faceci z ulicy? Jest sensacja to oni dalej idą za nią. Nie mieli nic do tego a jednak podeszli za nami pod komisariat. Siedzieli gdzieś na placu czekając aż winni wyjdą i wszystko się wyjaśni. Rzeczywiście, chyba za bardzo im się nudzi lub nie chce spać.
Sprawa zakończyła się tak, że
nasz kierowca i ta dziewczyna podali sobie ręce na zgodę. Z tego w co wierzę to
raczej kopertę policjantowi aby zaakceptował układ do jakiego doszło i nie
szukał winy w stronie co winna była naprawdę.
Normalnie ten co zawinił powinien
swym ubezpieczeniem pokryć szkody. Przyjęli tak, że oboje po równo pokryją go
ze swoich ubezpieczeń.
A jak do tego doszło to my z O. już
byliśmy pewni. Obserwując ich kłótnię dziewczyna mówiła z większym spokojem
dokładnie opisując jak to było. Natomiast nasz kierowca był bardziej nerwowy,
wchodził jej w słowo, mieszał fakty.
Potem w domu zrobiliśmy symulację naszego wypadku jeżdżąc po stole telefonami.
Zderzyliśmy je ze sobą tak jak zderzyły się nasze auta. Telefon co był naszym
Golfem okręcił się dokładnie tak samo i w tym samym kierunku jak auto w
rzeczywistości.
Nie było wątpliwości, że to… nasz
samochód spowodował wypadek.
Wina była po naszej stronie. Tamta dziewczyna
jechała przepisowo. Ruszając na światłach kierowca zamiast jechać prosto zrobił
ostry zryw na lewo nie wiadomo po co. Możliwe, że dla szpanu. Uderzył o Hondę,
odbił się od niej, zakręcił w kółko i wylądował pod drugiej stronie ulicy na lampie.
Powrót do domu także był pełny
emocji. Cieszyłam się jednak, że nareszcie. Po naszego Golfa zamiast normalnej
lawety podjechał mały, stary samochodzik z hakiem na tyle w którym było dwóch
facetów. Zaczepili nasze auto hakiem za przód i ciągnęli przez całą Casablankę.
My wsiedliśmy do środka a jeden z facetów za kierownicę aby nas prowadzić za
tym, który nas ciągnie na haku.
Golf miał zmiażdżone jedno koło.
To tak jakby go nie było, choć słychać było jego karpiowate klapanie po
asfalcie. Dlatego bujaliśmy się na wszystkie strony zwłaszcza na zakrętach.
Miałam wrażenie, że zaraz się przewrócimy i nie czułam się tam pewnie, mimo, że
nie jechaliśmy szybko.
Na szczęście nas dowieźli.
Bujanie to wina naszego samochodu i zrobić się z tym nic nie dało a nie tych
panów. Jak na Marokańczyków, nie szarżowali, jechali ostrożnie i co
najważniejsze, bezpiecznie nas dowieźli.
Kierowca Golfa miał i tak przed
sobą dużo spraw. Wyjaśnienie rozbicia służbowego samochodu i ubezpieczenie
siebie, odszkodowanie dla tamtej dziewczyny i naprawę jej Hondy oraz dla pasażerów,
czyli nas. Myślałam, że jeszcze okaże się to konieczne.
Cały czas wsłuchiwałam
się w swoje ciało. Sprawdzałam czy nic mnie nie boli, czy mogę swobodnie kręcić
głową. Pewne urazy wychodzą po czasie.
Z tego co się dowiedziałam to
rodzice zamiast spuścić mu manto za to że narozrabiał to cieszyli się, że syn mimo
wszystko wyszedł z tego cało. Pal licho samochód, ważne że nam nic się nie
stało.
Następnego dnia miałam wrażenie,
że trochę boli mnie szyja. Przypomniałam sobie mój wcześniejszy wypadek, bardzo
dawno temu kiedy to byliśmy z rodzicami w Niemczech i podczas ostrego hamowania
jakaś furgonetka walnęła nas w tył. Chociaż też nic strasznego nam się nie
stało to pamiętam te ogromne zakwasy w szyi, przez które mogłam przechylić
głowy bez bólu. Byliśmy nawet z całą rodziną na przeglądzie u lekarza. Mama
kazała mi i bratu mówić, że boli byśmy dostali odszkodowanie.
Wspominałam o tym naszemu
niefortunnemu kierowcy, że nie jestem pewna czy u mnie wszystko ok, że cały czas
się obserwuję. On na to, że jeśli tylko poczuję że coś mi dolega to mam mu
zgłosić. On mi opłaci lekarza. W końcu teraz to był jego obowiązek.
Na szczęście był to fałszywy
alarm i żaden uraz mi nie wyszedł. Stłuczenie ręku u O. też szybko minęło.
Po latach kierowca Golfa również przypomniał to sobie kiedy rozmawialiśmy. Żałował za to wszystko. Powiedział, że był u ich wschodnich sąsiadów twierdząc, że tam jeżdżą o wiele gorzej niż w Maroku.
Wrzesień. Rok 2017
Wspomnienie tego wypadku wróciło
w ułamku sekundy. Jedziemy z O. naszą Toyotą Auris po hiszpańskiej autostradzie
pod Malagą. Co chwila mijamy się z samochodem na marokańskich numerach. Choć
nie trzeba było patrzeć na numery, by poznać że auto jest marokańskie.
Wystarczyło zobaczyć, że… wiezie coś na dachu. Podczas któregoś takiego mijania
O. nagle robi ostry skręt. Przez moment zarzuca nami. Kiwamy się parę razy na
boki i po chwili samochód się stabilizuje.
W tym momencie poczułam takie
szarpnięcie jak na początku wypadku w Casablance. Takie, którego nie
powstrzymam. Strach mnie obleciał, tym bardziej, że w foteliku siedział nasz
synek.
Los putos Moros! – nawet O. odważył
się skierować te rasistowskie wyzwisko do… swoich. Tamci jechali po
autostradzie slalomem i pchali się na sąsiednie pasy nie zważając, że ktoś
jedzie. O. musiał zrobić unik tylko po to aby się z nimi nie zderzać.
Przepraszał, że napędził stresu ale nie było innego wyboru.
Nie przekonamy wszystkich
kierowców, a tym bardziej tych z krajów z sajgonem na drogach, że przepisów
drogowych należy przestrzegać. Ale oni muszą zrozumieć, że one nas nie
ograniczają tylko dają nam bezpieczeństwo.
No dobra, u Marokańczyków islam
zabrania picia alkoholu, bo jest szkodliwy. Ale w niektórych sytuacjach może
być nawet śmiertelny, których powinien być bardziej zakazany niż jest w innych.
A ci kierowcy, co lubią szarżować niech wyobrażą sobie ta siłę uderzenia, po
której w najlepszym wypadku utkwimy na kilka godzin przy rozbitym aucie,
wyczerpani z pełnym pęcherzem. Przeżyjemy mrożącą w żyłach krew przygodę. A w
najgorszym… szpital, ból a nawet…. krach i nie ma człowieka.
Nie licz na jakieś
cuda z nieba, które będą prowadzić za ciebie. Nie myśl, że pewność siebie ci wystarczy.
Strzeżonego pan Bóg strzeże.
Przez własną głupotę i niestety,
nawet jak bardzo jesteśmy ostrożni – przez cudzą, może komuś zostać odebrany
ukochany członek rodziny.
Kiedy już się złamie jakiś przepis, świadomie czy
niechcący, wszystko co się stanie potem, od momentu pierwszego uderzenia będzie
jedynie przypadkiem, niekontrolowanym zbiegiem okoliczności, tego co rozpędzony
pojazd spotka na swej drodze, gdzie nie każdemu będzie dane mieć tyle szczęścia
co nam.
Wiesz kto według mnie miał
najwięcej szczęścia tamtej feralnej nocy w Casablance. Zdecydowanie ci, którzy być
może mieli po drodze przejść przez tą ulicę, przez którą nas przerzuciło. A
jednak nie przeszli. Nie przechodził nikt.
Zdjęcia: Dorkita
Zdjęcia: Dorkita
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Disqus - Kuskus, czyli Zapraszam na Feedback ;)