środa, 12 kwietnia 2017

W podróży do sukcesu, czyli mój pierwszy dzień w Hiszpanii

Wyjechać i zamieszkać w Hiszpanii - serio, kiedyś to było dla mnie... wyznacznikiem sukcesu. Czyli czegoś trudnego i nieosiągalnego. Już nie raz musiałam opowiadać o tym jak ten "sukces" osiągnęłam i przekonywać się, że jednak człowiek młody często myśli głupio i naiwnie co to znaczy dla niego spełnione marzenie. Że wyjazd to nie wszystko, to nie jest koniec historii Twojego życia. To tylko etap dążenia do sukcesu a po nim może nawet być gorzej. To, że wyjechałaś nie znaczy, że go osiągnęłaś. Teraz dużo osób wyjeżdża co tym bardziej umniejsza rangę tego osiągnięcia. Lecz nie ma co żałować gdyż po drodze może Cię spotkać wiele innych rzeczy.

W podróży do sukcesu, czyli mój pierwszy dzień w Hiszpanii

O moim wyjeździe do Hiszpanii klepię po raz enty gdyż skłonił mnie do tego projekt wiosenny Klubu Polek na Obczyźnie pt. "Pierwszy dzień kraju w jakim teraz mieszkam". Oh! Kiedy to było? Cofnęłam się w czasie by przypomnieć sobie ten dzień, gdzie byłam, co robiłam, co się wydarzyło i co czułam. Każdego spotyka coś innego gdy postawi po raz pierwszy nogę w obcym kraju. Zobaczcie jak to było u Marty w Egipcie a jutro sprawdźcie u Oli w Czechach.

Takich dni przyjazdu miałam już kilka, bo do Hiszpanii przyjeżdżałam parę razy w różnych celach i z różnymi uczuciami. Takie przyjazdy były trzy. 

Pierwszy raz to było na Costa Brava w 1999. Byłam w szkole średniej i zwyczajnie pojechałam na 2 tyg na wakacje. Nic specjalnego. Tylko radość, zabawa i picie wina na plaży. Ale to był punkt zapalny, bo zamarzyłam by tam zamieszkać, by wyprowadzić się z domu z chłodnej, pochmurnej i deszczowej Polski do słonecznej Hiszpanii. Nie miałam pojęcia jak i czy wogóle to zrealizuję.

Drugi raz był kiedy to marzenie się miało ziścić. Wyjeżdżałam do Granady na studia. Z podstawami języka hiszpańskiego nabytymi na kursie które na miejscu zostały zweryfikowane tzn. wyszło, że jednak jestem noga, daleko za innymi zagranicznymi znajomymi i muszę się podciągnąć.

To właśnie ten pierwszy dzień jest warty opisania. Był wrzesień 2004.

Spakowałam swoje rzeczy na cały rok, zabrałam słowniki i nr telefonu do znajomej Polki mieszkającej w Granadzie. Ale takiej z którą miałam bardzo mały kontakt, która wiecznie była zajęta. Była jedyną osobą którą tam znałam. Dałam jej cynk meilem i SMS-em, że przyjeżdżam ale nie dostałam odpowiedzi.

Jak więc sobie poradzę? Jakoś będzie trzeba gdzieś przenocować, znaleźć transport, mieszkanie, ogarnąć biurokrację i zarejstrować się na uczelni.

W raczkującym wtedy internecie, zebrałam informacje i adresy hosteli. Zadzwoniłam z Polski do Hostalu Duquesa. Ledwo co z moim łamanym hiszpańskim zrobiłam rezerwacje. A to co mam mówić czytałam z kartki, na której wcześnie sobie przygotowałam to po hiszpańsku. Faceta co odebrał telefon spytałam się w jakim języku możemy rozmawiać. Odpowiedział, że w angielskim nie tylko w hiszpańskim lub francuskim. Jakoś się dogadałam i zamówiłam pokój.

Czekał mnie pierwszy w życiu lot samolotem. Bałam się cholernie. Jeśli dobrze pamiętam, to na kilka dni przed wylotem leciał serial "Lost" gdzie pokazano katastrofę lotniczą od środka. To tylko pobudziło moją wyobraźnię o tym że najgorsze może się stać. Całe szczęście, że nie oglądałam wtedy "Final destination". Tam świetnie pokazano strach przed wsiadaniem do samolotu. Dokładnie taki jaki jest. Przekraczanie progu. Podpatrywanie czy maszyna nie ma żadnych usterek. A już najbardziej widok wśród pasażerów płaczącego dziecka i niepełnosprawnego umysłowo. Przecież Bóg nie pozwoli ich skrzywdzić.

Znajomi uspokajali, że jest to bezpieczne. Choć sami rzekli, że przed swoim pierwszym lotem latali co chwila do kibla.

Zarezerwowałam bilet w linii Air Berlin i miałam lecieć z Berlina do Malagi. Ledwo co zamknęłam wszystko w 20 kg. Trudno to zrobić mając rodziców, którzy martwią się o Ciebie bardziej niż ty twierdząc, że pewna rzecz niewiadomo kiedy się przyda.

Ja martwiłam się czy na miejscu będę miała gdzie umyć włosy. Miałam wtedy nawyk mycia ich...codziennie bo się przetłuszczały. Na wszelki wypadek... odstawiłam się na podróż. Podkręciłam sobie proste włosy na lokownicy, bo dzięki niej miałam je bardziej puszyste, mniej tłuste i bez konieczności mycia. Wyglądałam jak Mel B ze Spice Girls w pierwszych ich teledyskach. Z takim fryzem wkroczyłam na berlińskie lotnisko w drodze ku hiszpańskiej przygodzie.

Ale pierwszy kontakt z security check to był obciach. Pan z obsługi po przeskanowaniu mojego plecaka wyjął z niego nożyczki i zaczął nimi poruszać na oczach wszystkich jakby coś obcinał. Przedmiot niedozwolony. Było za późno by przełożyć do dużej walizki, bo odjechała. Oddałam je rodzicom co mnie żegnali.

Potencjalnie każdy może na pokładzie samolotu zaatakować nożyczkami. Nawet z tak niewinną gębą jak ja. 

Czekając na samolot w strefie pasażerów poznałam pewnego Polaka. Okazało się, że też wybiera się do Granady, bo tam mieszka i jest na studiach doktoranckich. Czy to przypadek mi go zesłał? Ucieszyłam się bo idąc z nim zobaczę jak dojechać w Maladze z lotniska na stację autobusową do Granady. Nie będę musiała sama szukać.

Ale przed sobą miałam stres związany z lotem. Nasz samolot wystartował i po raz pierwszy poczułam tę prędkość. Cały lot czułam się niepewnie bo jestem w powietrzu i na niczym nie jesteśmy zawieszeni. Miałam to gdzieś, że samolot jest bezpieczny. Bałam się, bo w przeciwieństwie do samochodu nie ma szans na przeżycie.

Mój nowopoznany kolega dostał miejsce w innej części samolotu. Obok mnie siedział starszy facet i pociągał elektrycznego papierosa. Widział moje przerażenie i poważną minę. Uspokajał, że będzie dobrze i że latanie jest fajne. Zaproponował bym zamieniła się z nim miejscem, bo on siedział przy oknie a ja przy korytarzu. Początkowo odmówiłam, ale potem dałam się namówić na spojżenie przez okno. Widok z góry był niesamowity i chyba przelatywaliśmy nad Pirenejami.

Lądowanie było najgorsze. Turbulencje i uczucie jakby samolot spadał. 

Teraz mam już na koncie kilkadziesiąt lotów tą samą trasą. Nadal się trochę boję ale lądowanie jest moim ulubionym momencie.

Wysiadłam z samolotu i od razu poczułam odmianę. W Berlinie było chłodno i padało. A tu bezchmurne niebo, to ciepło słońca padającego na twarz, tak jakby lato wróciło. Czas sciągać z siebie nadmiar ciuchów.

Zeszłam się ponownie z tym poznanym Polakiem. Pierwsze co to zapalił papierosa, co mi trochę przeszkadzało. Odrzekł, że w Granadzie wszyscy palą i ja na pewno też zacznę. Czas pokazał, że stało się...odwrotnie. Jeszcze bardziej nie cierpię fajek będąc palaczką bierną gdy moje ciuchy śmierdziały po imprezach. Wtedy nie było jeszcze zakazu palenia w barach.

Udaliśmy się na autobus z lotniska do Malagi a potem z Malagi do Granady. Drogę miałam już przetartą. Nie przypuszczałam, że przez kolejne lata będę ją sama tyle razy przemierzać i wskazywać ją innym.

Poprosiłam tego chłopaka by wskazał mi drogę do mojego hostelu. Powiedziałam mu, że gdy rezerwowałam nocleg przez telefon to facet z niego mógł gadać ze mną tylko po hiszpańsku lub francusku.

Chłopak zrobił wielkie oczy.
"Jak francuski to Arab!" - aaaaa! Już ogarnęło mnie wielkie przerażenie. Wtedy rzeczywiście na serio.

Poradził mi też jak mam szukać mieszkania i przede wszystkim uważać jakich współlokatorów sobie dobieram. "Tylko broń Boże nie z Marokańcami. Unikaj ich" - to była jego złota rada, lecz nie wyjaśnił dlaczego. Pewnie dlatego, że to Araby a oni są tacy jak o nich mówią -  pomyślałam.

No dobra. Ale wtedy byłam ostrożna. Z dworca odebrała nas Hiszpanka - znajoma tego chłopaka. Podwiozła mnie do hostelu. W drodze przejeżdżaliśmy obok miejsca, z którego widać Alhambrę. To był mój pierwszy widok na tą twierdzę, jeszcze z daleka. Potem się pożegnaluśmy. Wymieniliśmy się kontaktami. 

Jednak, potem wkręciliśmy się w swoje sprawy, że nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Zwłaszcza, że tamten facet miał być tu tylko tydzień by coś załatwić a potem spowrotem do Polski.

Stałam sama przed drzwiami hostelu. Weszłam. A na recepcji siedzi... Arab! Gość miał rację. Kurczę, muszę uważać! Pokazał mi mój pokój. Hostel nie był jakiejs dobrej jakości a ja zarezerwowałam pokój najtańszy z możliwych. 

Okazało się, że zamek w drzwiach nie działa. Nie mogłam się zamknąć na klucz. Dlatego drzwi zabarykadowałam swoim plecakiem. A co będzie jak ten recepcjonista do mnie wlezie w nocy? Przecież im w głowie tylko jedno. Na szczęście noc przebiegła spokojnie. 

Rano przeszłam się korytarzami hostelu i przypadkiem znalazłam wyjście na dach. Wyszłam i mym oczom okazał się cudny widok granadzkich dachów i niezwykła fasada katedry z przełomu gotyku i renesansu góryjąca nad miastem. Wzięłam ze sobą śniadanie i odtąd jadłam je na dachu. 


Katedra w Granadzie

Po południu wyszłam na miasto i trafiłam na jakąś procesję. Ludzie chodzili zakapturzeni i trzymali świece. Nie wiedziałam co to za tradycja.

Następnego dnia przyszedł do mnie recepcjonista. Oznajmił, że ktoś chce mnie odwiedzić. Była to ta znajoma Polka. Wiedziała, że tu jestem i w którym hostelu się zatrzymałam, bo odebrała moje wiadomości. Nie olała mnie!

Od razu zdecydowanie wyciągnęła mnie z łóżka. Ruszamy załatwiać sprawy! Rejstracja na uczelni, kupno hiszpańskiej karty SIM i szukanie mieszkania. Wszystko to ogarnęłyśmy w kilka dni.

Następnego dnia wygramoliłam się na miasto o 12 po czym koleżanka prawie mnie zjechała. Bo w Hiszpanii urzędy pracują do 14 a potem jest sjesta. Tak robić nie wolno! Trzeba zaczynać by wcześniej zdążyć.

Ona rozmawiała za mnie po hiszpańsku. A ja niepewnie dukałam myśląc jak sobie później sama poradzę. 

Wkrótce udało się znaleźć pierwsze mieszkanie (spoko, nie z Marokańcami) i rozpocząć zajęcia na uczelni.

Od tej pory radziłam sobie sama. Różnie to szło, sukces nie do końca wyszedł z tego jaki chciałam. Ale teraz potrafiłabym spokojnie poprowadzić tutaj nową osobę co przyjeżdża na studia tak samo jak ta koleżanka mnie. Nawet nie raz to robiłam. 

Jednak ludzie mają ogromną potrzebę bycia samodzielnym i nie trzeba ich wcale tak prowadzić za rączkę. Nie potrzebują tego. Po tym jak wprowadzałam w życie w Granadzie wiele osób, to oni bardzo szybko rozwinęli skrzydła i znajdowali sobie nowe towarzystwo. Takie miałam doświadczenia.

Studiowałam tutaj rok. W jego trakcie poznałam kogoś dlatego zdecydowałam się wrócić. Marzenie o zamieszkaniu w Hiszpanii właśnie się spełniło.

W lutym 2007 skończyłam moje macierzyste studia w Polsce i staż z urzędu pracy. A w czerwcu znowu spakowałam walizkę i pofrunęłam trasą Berlin - Málaga. Tym razem też miałam wielkie marzenia, ogromną nadzieję i pokłady wiary w siebie. Nie towarzyszył mi strach kiedy to jak taka sierotka jechałam na stypendium.

Przecież znam już język, mam trochę kontaktów z czasu stypendium. Poza tym wtedy zaczytywałam się w książkach o sukcesie i uwielbiałam historie innych emigrantów, którzy zaczynali od zera a teraz są kimś w kraju zamieszkania i fajnie sobie żyją. Skoro im się udało to dlaczego nie mi? 

A jak było? Cóż życie zweryfikowało. 

Pierwszy dzień zaczęłam od wyrabiania sobie numeru NIE, czyli karty rezydenta, która dawała mi takie same prawa co Hiszpanom. Potem radziłam sobie sama mając wsparcie ze strony partnera, kota i moich rodziców po drugiej stronie ekranu komputera.

W tym roku mija już 12 lat (z przerwami) odkąd mieszkam w Hiszpanii. Przypomniałam sobie ten pierwszy dzień na ile mogłam. Bo sporo czasu minęło i wspomnienia te są już trochę zamglone. 

Czy osiągnęłam na emigracji sukces? To zależy co to słowo oznacza. Bo według ogólnych o nim wyobrażeń to zdecydowanie NIE.

Bo nie dorobiłam się jeszcze wymarzonego domku na Costa del Sol z basenem na wzgórzu z widokiem na Morze Śródziemne. 

Mieszkam w wynajmowanym mieszkaniu, po emerytach ze staroświeckimi meblami. Widok mam z jednej strony na ścianę sąsiedniego bloku i kawałek ulicy na której zaparkowany jest nasz samochód. A z drugiej na koronę drzewa, co daje poczucie bliskości z naturą, trochę prywatności i teraz kiedy się zieleni oznajmia, bym przygotowała się na moją alergiczną męczarnię.

Za to są dziedziny, w których się spełniłam. Miałam na koncie parę tymczasowych sukcesików. Przede wszystkim założyłam rodzinę.

Na emigracji wprawdzie straciłam wielki optymizm i wiarę, że wszystko jest możliwe. Ale zyskałam pewność siebie w działaniach na które mam wpływ. Pokonałam nieśmiałość i obawy co myślą o mnie inni. Nabrałam większej odwagi w mojej twórczości bo jak wiecie - projektuję grafiki, fotografuję j maluję. 

Może nie wszystko się ułoży jak chcesz ale też nie wszystkie obawy i lęki się sprawdzą. Czasem może być źle, może być jeszcze gorzej, ale nie musi. Może też być fajnie. Życie to ryzyko. Emigracja też. 

Gdyby ostrzeżenia i "dobre" rady tego chłopaka się sprawdziły to z pewnością nie byłoby tego bloga. Ci co go dokładnie śledzą między słowami dobrze wiedzą z kim mieszkam. Powiem wprost, że da się normalnie żyć.

Dorkita

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Disqus - Kuskus, czyli Zapraszam na Feedback ;)