niedziela, 13 maja 2018

Jak weszłam na Mulhacen – najwyższy szczyt Półwyspu Iberyjskiego


Jestem z Polski, która jest płaska jak decha. Na dodatek jestem znad morza, więc do gór, których w skali powierzchni naszego kraju jest niewiele mam daleko. Dlatego tak bardzo mnie one pociągają. Jadąc po raz pierwszy na studia do górzystej Hiszpanii cieszyłam się że miasto Granada, w którym miałam zamieszkać leży u stóp najwyższych na Płw Iberyjskim gór Sierra Nevada, które są pasmem Gór Betyckich. Sprawdziłam który to jest ich najwyższy szczyt i postanowiłam go zdobyć. Nazywa się Mulhacen i ma wysokość 3.478,6 m. W dzisiejszym wpisie znajdą się moje wspomnienia z wejścia na niego oraz zeskanowane archiwalne zdjęcia.


Widok szczytów od północy. Na lewo Alcazaba. Na prawo Mulhacen.
Widok szczytów od północy. Na lewo Alcazaba. Na prawo Mulhacen.

Dobrze czytasz. Najwyższy szczyt na Półwyspie Iberyjskim a nie w Hiszpanii. Najwyższy w Hiszpanii jest Teide na Teneryfie wysoki na 3.718 m. Mulhacen należy on do Koron Europy, czyli najwyższych szczytów na starym kontynencie. Znajduje się pomiędzy dwoma innymi 3-tysięcznikami. Od zachodu drugi co do wysokości to Pico de Veleta co ma 3.398 m. Przypomina swym kształtem żagiel, góruje nad Granadą i jest jej symbolem. Pod nią znajduje się ośrodek narciarski a nią prowadzi najwyższa droga w Europie, którą upodobali sobie rowerzyści górscy. Natomiast trzeci szczyt to Alcazaba od wschodu. Ma 3.364 m.

Wszystkie trzy szczyty położone są na terenie Parku Narodowego Sierra Nevada i rezerwatu biosfery wpisanego na listę UNESCO. Od mniej więcej drugiej połowy listopada do końca maja pokryte są śniegiem. Niesamowicie wygląda to gdy przy słonecznej hiszpańskiej pogodzie i wyższej niż w Polsce średniej temperaturze na tle błękitnego nieba widzisz z oddali te wielkie góry. Rankiem błyszczą jak czyste srebro a po południu są wielka białą plamą. Gdy słońce zachodzi stają się fioletowe. Widoczne są nawet od strony morza. Leżą zaledwie w odległości 30 km od niego.

Nazwa Mulhacen pochodzi od imienia Mulaya Hassana - przedostatniego sułtana muzułmańskiego królestwa Granady (1464 – 1482). Legenda głosi, że znienawidzony przez swych poddanych zapragnął być pochowany jak najdalej od ziemi i ludzi oraz jak najbliżej nieba. Idealnym takim miejscem była najwyższa kordyliera sąsiednich gór. Nie jest to jednak potwierdzone, gdyż nie znaleziono ani grobu ani dowodów.

Szczyt od północy jest stromy natomiast od południa jest łagodny, przez co nie jest trudny do zdobycia. Dlatego mieszkańcy z wysoko położonych w górach wiosek w regionie Las Alpuharras (słynącego z wód zdrojowych i szynki) nazywają go El Cerro. Po hiszpańsku to znaczy po prostu „wzgórze”.


Pamiętam, że już w pierwszych tygodniach pobytu w Hiszpanii powiesiłam sobie nad biurkiem pocztówkę z tymi trzema szczytami (Alcazaba, Mulhacen, Veleta) aby się motywować. Pół roku później, mimo trudności stanęłam na najwyższym z nich.

Mulhacen nie jest trudną ani jakoś specjalnie niebezpieczną górą do wejścia. Nie ma bardzo stromych podejść, chyba, że uprawiasz wspinaczkę i chcesz wejść od północy. Nie trzeba mieć wielkiego doświadczenia gdy wchodzisz kiedy śnieg już stopniał. Ale wymaga ogromnej wytrzymałości, przygotowania i sporo dobrej kondycji o czym się przekonałam. Wychodząc z miejscowości Trevélez trasa trwa 8 godzin i w obie strony trzeba przejść ok 25 km.

Trevélez
Trevélez

Wybrałam się tam w pierwszej połowie maja. Śniegu o tej porze roku było niewiele, zaledwie kilka płatów gdzieniegdzie. Więc nie było zagrożenia lawinowego ani konieczności zakładania raków. Mimo, że chodzę po górach to nie mam doświadczenia na trudnych szlakach ani w trudnych warunkach. Raczej nie wybierałabym się tam zimą. Lato, kiedy śniegu nie ma wcale też nie wchodzi w grę ze względu na ogromne upały. Dlatego pora ta była według mnie idealna.

Dołączyłam do wyprawy z przewodnikiem organizowanej przez klub górski Uniwersytetu w Granadzie, na którym studiowałam w ramach stypendium Erasmus. Miała ona potrwać dwa dni. Pierwszego dnia wchodzimy na Mulhacen i nocujemy w namiotach u podnóża szczytu a drugiego dnia zdobywamy Alcazabę.

Musieliśmy zabrać ze sobą wszystko co potrzeba do spędzenia nocy w górach. Namioty, śpiwory, karimaty, żywność, wodę, ciuchy itd. Nie posiadałam swojego namiotu. Miałam dołączyć do kogoś z grupy, kto namiot bierze. Nie miałam też karimaty. Do wycieczki dołączyłam na ostatnią chwilę, bo późno się o niej dowiedziałam, więc zabrakło czasu by ją kupić. Wzięłam swój śpiwór. Drugi, który miał mi służyć za karimatę pożyczyłam od współlokatorki. Przez to już miałam za ciężki plecak, bo dźwigałam dwa śpiwory.

Z samego rana dojechaliśmy autokarem do Trevélez – najwyżej położonej spośród wiosek w Las Alpuharras na wysokość 1.476 m. Z niej mieliśmy wyruszyć w górę. To 97 km od Granady. Droga długa i kręta gdzie z jednej strony skała a z drugiej przepaść. Już sama jazda nią powodowała, że byłam na granicy choroby lokomocyjnej.

Jeśli ktoś chciałby się wybrać tam indywidualnie to z Granady kursują autobusy do wiosek Las Alpuharras. Wejść można tez z miejscowości Capileira pokonując wysokość 2.000 m. Zajmuje to ok jeden dzień.

Z Trevélezu wyruszyliśmy malowniczym szlakiem do Cañada de las Siete Lagunas, czyli Doliny Siedmiu Jezior, czyli miejsca rozbicia naszego obozu. Mijaliśmy kanały nawadniające pola i pasterzy z mułami. 


Z wiernym towarzyszem naszej eskapady na Mulhacen
Z wiernym towarzyszem naszej eskapady na Mulhacen
W Sierra Nevada jest o wiele mniej jest źródeł takich, by od razu z nich pić niż w polskich górach, dlatego musieliśmy mieć swoje zapasy wody. Mój plecak z dwoma śpiworami i resztą potrzebnych rzeczy ważył sporo. Niewiele przeszłam a już czułam kolejne wyczerpanie. Bo pierwszym była jazda kręta droga do Trevélezu. Ale nie zamierzam mi się poddawać. Zresztą cała grupa idzie i daje radę. Zajmuje nam to kilka godzin.

Jest pogodny dzień, majowe słońce przygrzewa. Pamiętałam o czapce i kremie przeciwsłonecznym. Miałam już doświadczenie z innych wędrówek po Sierra Nevada, że kiedy idę bez czapki to wracam z bólem głowy.

Docieramy na polanę pod szczytem gdzie rozbijamy namioty. Tutaj jest równina Prado Largo porośnięta wysokogórską trawą. W tym miejscu płynie strumyk Rio Culo Perro a na jego brzegach czapy topniejącego śniegu. Tutaj jest czysta woda z gór i możemy uzupełnić jej zapasy. O ile pamiętam było to wczesne popołudnie.


Strumyk Rio Culo Perro
Strumyk Rio Culo Perro

Mieliśmy tylko 30 min, no może góra godzinkę na odpoczynek, zjedzenie kanapek i przepakowanie się, rozbicie namiotów i dobranie się do nich. 

Ja jako, że mało znałam ludzi, żaden znajomy ze mną nie był, z nikim nie miałam jakiegoś super kontaktu przez co wtedy jeszcze nie miałam ustalone z kim śpię. Podobno miejsc w namiotach było mniej niż nas.


Nasz obóz. Mulhacen.
Nasz obóz.
Czy w tak krótkim czasie zdążysz odpocząć? Musieliśmy szybko wejść na szczyt zanim zapadnie zmrok i wrócić do obozu na noc. Wzięliśmy małe plecaki w których jest tylko to co niezbędne. Ja zabrałam kilka kanapek, butelkę wody, polar i lustrzankę analogową. Ruszyliśmy nim zdążyłam odetchnąć i nabrać energii.

Nasz obóz. Mulhacen
Nasz obóz
Przed nami było najbardziej strome i najtrudniejsze zbocze całej trasy Las Chorreas Negras. Jednocześnie najciekawsze gdyż spływał po nim wodospad co jakiś czas przecinający zygzakowatą ścieżkę. Zimą pokryte jest lodem i o tej porze roku nie jest zalecane dla osób bez dobrego zimowego przygotowania.

Ja zaczynając podejście do Las Chorreas Negras
Ja zaczynając podejście do Las Chorreas Negras
Las Chorreas Negras i topniejący śnieg
Las Chorreas Negras i topniejący śnieg
Gdy wspięliśmy się na górę znaleźliśmy się na kolejnej równinie Laguna Hondera. Na jej środku jest jezioro a dookoła niej prawie pustynny teren. Nie ma tam ani jednego krzewu. Same gołe i szare kamienie oraz resztki śniegu. Stąd już widać szczyt.

Na szlaku znajdowało się kilka schronisk. Zazwyczaj były to kamienne groty wyryte w ziemi i obłożone kamieniami. My z żadnego nie korzystaliśmy, bo mieliśmy namioty. Jednak na innej trasie od strony Capileira znajdują się dwa schroniska. Refugio de Poqueira jest budynkiem, w którym nocleg jest płatny. A na przełęczy pomiędzy Veltą a Mulhacenem jest schronisko wykopane w ziemi zwane El Refugio Vivac de la Caldera

La Laguna Hondera i jezioro pod Mulhacenem
La Laguna Hondera i jezioro pod Mulhacenem
La Laguna Hondera i jezioro pod Mulhacenem
La Laguna Hondera i jezioro pod Mulhacenem
Od Laguna Hondera weszliśmy kolejnym stromym zboczem aby potem iść po masywie na sam szczyt. Droga ta była prawie płaska lub niewiele pochylona. Cała w kamieniach i gdzieniegdzie trochę śniegu. Pogoda dopisywała. Zbliżał się wieczór. Nie było żadnego wiatru ani chmur. Temperatura idealna. Ani się nie pociłam ani nie marzłam. Jedynie w dole było trochę wieczornej mgły przez co krajobraz ze szczytu był niewyraźny. W oddali ukazywało się Morze Śródziemne. Warunki niby idealne. Jednak ze mną było coś nie tak.

Zawsze myślałam, że mam dobrą kondycje. Podczas wycieczek w Tatry rzadko co wysiadałam ze zmęczenia. Tymczasem tutaj, ledwo się obejrzałam znalazłam się na samym końcu grupy. 

Nie lubię być ostatnia ale czasem tak się dzieje. Czułam, że jest mi ciężko, że nie mogę iść szybciej. Jakby coś mnie trzymało i nie dawało zrobić kolejnych kroków. Myślałam, że mam lekki plecak tylko z tym co niezbędne. Dla mnie ważył jak worek kamieni.

Skały na Mulhacenie
Skały na Mulhacenie

Jeden z chłopaków zauważył, że się nie wyrabiam i zaproponował pomoc. Sam poszedł bez swojego plecaka. Zaoferował, że weźmie mój. Tak też zrobił a ja… nie zauważyłam różnicy. Z plecakiem czy bez czułam ten sam ciężar. 

Wtedy dotarło do mnie, że coraz trudniej mi się oddycha. Przecież jestem na wysokości ponad 3.000 m. Nigdy wyżej nie byłam. Czyżby już tutaj powietrze jest rozrzedzone i dopada choroba wysokościowa? Wygląda na to, że tak.

Nasza grupa się rozproszyła. Jedni, będący w lepszej formie wyrwali do przodu. Część została w tyle. Z samego końca obserwowałam pierwsze osoby stające na szczycie. A ja wciąż miałam do niego daleko. Może i było blisko ale dla mnie ogromna odległość. Siadłam na kamieniu i dałam znać przewodnikowi, że dalej nie mogę. Poczekam tutaj na resztę aż zejdą. Jednak on powiedział mi, że niewiele zostało i na spokojnie dojdę. Reszta poczeka.

Wstałam, poszłam na tyle sił ile mogłam aż dotarłam. Udało się! 

Oto ja na szczycie. Mulhacen 3.478,6 m zdobyty
Oto ja na szczycie. Mulhacen 3.478,6 m zdobyty
Na szczycie znajdowała się kamienna kapliczka z zakratowaną szybą. Ludzie co dotychczas tutaj weszli poprzywiązywali do kraty kolorowe wstążki. Na kapliczce stał betonowy pal oznaczający najwyższy punkt.

Rozejrzałam się dokoła. Fajnie jest być najwyżej. Spojrzałam na morze. Było spokojne. Ponoć już stąd można zobaczyć Afrykę. Choć na horyzoncie była tylko mgła. Słońce miało za chwilę zajść. Cały krajobraz przybrał kolory żółci, pomarańczy i łagodnego różu.

Druga co do wielkości Veleta leży po drugiej stronie przełęczy dokładnie na zachód a za nią w dole Granada. Teraz wyglądała jak wielka czarna piramida na tle pastelowego nieba. Przez jego boki przebijały się promienie zachodzącego słońca.

Ludzie na szczycie Mulhacen 3.478,6 m.
Ludzie na szczycie Mulhacen 3.478,6 m.

Spełniłam swoje marzenie, ale przydałoby się jeszcze zejść nim zrobi się ciemno.

Musieliśmy jak najszybciej wrócić do obozu i przejść najtrudniejszy odcinek przy wodospadzie las Chorreas Negras dopóki dopóty jest jeszcze widno.

Ci których choroba wysokościowa nie dopadła znając drogę powrotną popędzili szybko w dół. Dwoje przewodnicy postanowili pozostać przy tych, którzy przez nią byli do tyłu więc m.in. przy mnie by bezpiecznie ich asekurować. Nie szło nam to szybko. Przechodząc Las Chorreas Negras ledwo co się wyrobiliśmy. Gdy zbliżaliśmy się do równiny z obozowiskiem było już totalnie ciemno. Pierwsza część grupy już dawno odpoczywała w swoich namiotach i jadła kolację. Pozapalali latarki byśmy mogli ich zobaczyć. Widać było małe świetlne punkciki tlące się w zmroku. To nasze namioty.

Co za ulga! Tak bardzo się cieszyłam, że zdobyłam szczyt ale że też mam to już za sobą. Mimo to nie czułam się lepiej. Wciąż miałam zawroty głowy i siły na wyczerpaniu.

Dopiero teraz udało mi się ustalić z kim podzielę namiot. Całe szczęście. Już myślałam, że do żadnego się nie załapię. Trafiłam do jakiejś pary, której nie zdążyłam jeszcze dobrze poznać.

Na dodatek przez to zmęczenie, rozrzedzone powietrze i naglą zmianę wysokości czułam się jak upita po balandze. Wciąż czekałam na pierwszy lepszy moment by oddalić się od ludzi. Gdy tylko się pojawił pobiegłam gdzieś w ciemność aby dyskretnie… puścić pawia.

A dyskretnie nie dlatego, że to niezbyt estetyczne. Dlatego, że miałam wspomnienie z obozów i spływów kajakowych w liceum. Tam też był problem z dobieraniem się do namiotów po nocnych harcach. Do niektórych osób stracono zaufanie i odmówiono miejsca z obawy że im namiot obrzygają. Mimo, że to już nie liceum a porządni ludzie to wciąż ten uraz we mnie siedział.

Po własnych przemyśleniach i rozmowie z przewodnikiem doszłam do wniosku, że na moją chorobę wysokościową złożyło się wiele czynników. Konieczność wczesnej pobudki by zdążyć na autokar. Zawroty głowy podczas jazdy przez Alpuharras do Trevelezu. Dźwiganie ciężkiego plecaka kilka godzin pod górkę i ogromne zmęczenie. Brak czasu na odpoczynek, aklimatyzację, regenerację i możliwości zjedzenia porządnego obiadu. Pośpiech. Gonienie pod górkę na resztkach sił. I rzeczywiście - rozrzedzone powietrze na szczycie, co czuje się już powyżej 3.000 m. Nawet mając dobrą kondycję można nie dawać rady. Choć to pewnie u każdego jest inaczej. Wiele osób wytrzymało to lepiej niż ja. Może ich kondycja i wytrzymałość była lepsza.

Ale co mają sobie pomyśleć ci, którzy zdobywają lodowce Himalajów w maskach tlenowych. Mulhacen i moja przygoda nawet się temu nie równa.

Na szczycie Mulhacen 3.478,6 m.
Na szczycie Mulhacen 3.478,6 m.
Następnego dnia za samego rana mieliśmy w planach wejście na Alcazabę co było dobrowolne. Po tym co przeszłam postanowiłam, że o nie! Już nigdy więcej nie wejdę na taką wysokość i na żaden inny szczyt nie idę. Zostaję w obozie i spędzę czas na spacerze po łąkach. Niech inni sobie na niego wchodzą.

W namiocie klapnęłam na ziemię jak zabita. O niczym innym nie marzyłam niż sen. Zresztą marzenie nie tylko moje. Ludzie już nie przywiązywali uwagi gdzie się kładą. Tak więc położyłam się perfidnie pomiędzy tą parę rozdzielając ich od siebie. Im też już było wszystko jedno. Odpłynęłam.

Miałam tak twardy sen, że nie istniałam. Nie przeszkadzała mi twarda ziemia, ciasnota, chrapanie chłopaka obok czy wiatr, który przyszedł w nocy i dmuchał w namiot.

Gdy rano się obudziłam poczułam się… jak nowo narodzona. Doznałam ogromnego przypływu energii. Czułam się doskonale jak nigdy przedtem. Mocny sen dobrze mi zrobił. 

Wygramoliłam się z namiotu i przeciągnęłam. Powietrze było świeże i rześkie. Niebo zabójczo błękitne. Szmer strumyka z topniejącym śniegiem zachęcił do napicia się wody. Przed mną rysował się majestatyczny biało-szary Mulhacen. Fajne uczucie wiedzieć, że już jest mój. Obok niego dumnie wdzięczyła się Alcazaba. Zauważyłam, na nich resztki śniegu rozwiewane w powietrzu. Wiał mocny wiatr, który wydawał mi się bardzo ciepły i przyjemny.

Byłam już pewna, że gdybym zaczęła wchodzić na ten Mulhacen bezpośrednio po dobrze przespanej nocy, wypoczęta i najedzona to pewnie choroba wysokościowa by mnie nie dopadła.

No to kiedy idziemy na tą Alcazabę? - jeszcze wczoraj nie wyobrażałam sobie, że o to zapytam. 

Taki miałam widok na szczyty od południa z samego rana po wyjściu z namiotu.
Taki miałam widok na szczyty od południa z samego rana po wyjściu z namiotu. 
Przewodnicy naradzili się i stwierdzili, że ten wiatr nie jest zbyt dobry i może przeszkadzać w zdobywaniu tego szczytu. Podjęli decyzję, że… rezygnujemy. Może szkoda ale może i bezpieczniej. I tak wysoko zaszliśmy poprzedniego dnia.

Spakowaliśmy obóz i wróciliśmy do Trevélezu. Przed odjazdem autobusu postanowiliśmy uczcić nasz wspólny sukces nigdzie indziej jak wznosząc toast w miejscowym typowym alpuharejskim barze przy piwie i tapas. Dla takich chwil warto pokonywać swoje słabości.

Później zdobycie, choć z wielkim trudem Mulhacena wymieniałam we wszystkich podaniach, okazjach, kiedy musiałam się przedstawić i pytano się mnie o moje największe osiągnięcia. Nie wiem czy pasowało, bo i tak jest masa ludzi co zdobyło wyższe i trudniejsze szczyty. Ale intuicja podpowiadała, że warto.

Po studiach pozostałam w Granadzie. Od 13 lat codziennie spoglądam na te góry. Myślałam, ze przydałoby się w końcu zdobyć Veletę, którą od strony miasta widać na pierwszym planie. Prawie udało mi się tego dokonać 12lat później. Prawie, bo na szczyt wejść nie zdążyliśmy. Ale mamy w planach to powtórzyć, mimo że tam też dopadła mnie choroba wysokościowa.

Ostatnio kolega, który uprawia wspinaczkę wysokogórską poradził mi, że jeśli będę chciała chodzić po górach Atlas w Maroku i wejść na najwyższy szczyt Toubkal, który ma ponad 4.000 m to powinnam się wcześniej zaaklimatyzować? Jak? Przed wyjazdem do Maroka wejść kilka razy na Veletę lub Mulhacen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Disqus - Kuskus, czyli Zapraszam na Feedback ;)