Mieszkając w Granadzie mam na ta
górę widok praktycznie codziennie. Szczyt Pico del Veleta położony jest w
Sierra Nevada – najwyższym pasmie Gór Betyckich. Ma wysokość 3396 m. i jest
drugim co do wysokości szczytem na Półwyspie Iberyjskim po Mulhacenie – 3479 m.
i trzecim w Hiszpanii (po Teide na Teneryfie – 3718 m.). Sierra Nevada to przez
większość roku ogromna bryła lodu pośrodku Andaluzji dająca chłód. To przez nią
tutejszą zimę aż czuć po kościach. Bardzo długo zwlekałam ze zdobyciem tego
szczytu, choć dawno temu w 2005 r. zaliczyłam Mulhacen z objawami choroby
wysokościowej – stanu podobnego do kaca. Aż w końcu podjęłam decyzję, że nie
mogę na nią tylko patrzeć. Muszę ją zdobyć. Nie powinno być to takie trudne.
Przecież prowadzi tam najwyżej położona droga asfaltowa w Europie kończąca się
10 m pod szczytem, czyniąc Veletę dostępną. Był przełom października i
listopada. Lada moment miał sypnąć w górach pierwszy śnieg a ja chciałam zdążyć
jeszcze przed nim.
Nie chodzę w wysokie góry
sama. Mogłabym, nie zważając na to kiedy innym będzie pasować. Ale dla
bezpieczeństwa lepiej jest w towarzystwie. Dlatego musiałam się dogadać z
koleżanką - miłośniczką gór, śniegu i nart i ustalić termin. Pierwszy został
przesunięty z powodu przeziębienia koleżanki. Potem… spadł śnieg.
Prognoza
pogody nie była sprzyjająca – pochmurno, wietrznie, gwałtowne opady. Po kilku
dniach śnieg nieco stopniał. Góry pozostały ośnieżone tylko w najwyższych
partiach. Wtedy już było wiadomo, że nie warto dłużej czekać. Koleżanko, kuruj
się czym prędzej nim spadnie większy śnieg i zmieni się w lodowiec. Wtedy trasa
może być dla nas zbyt trudna. Nie mamy doświadczenia w trekkingu zimą ani raków
na buty, które są niezbędne do chodzenia po lodzie, także w Sierra Nevada. Przy
częściowym śniegu powinnyśmy dać radę mając dobre górskie obuwie i ciepłe
kurtki. Wybrałyśmy więc datę 11 listopada – Dzień Niepodległości w Polsce. Prognozy
wskazywały na idealną pogodę, bezchmurne niebo i ok. 7 stopni. Na pewno
pamiętacie filmiki z tej wycieczki na moim fanpage. Odsyłam do nich, bo są
uzupełnieniem tego wpisu i przesłaniem naszych wrażeń.
Teraz trochę praktycznych
informacji.
Jak dojechać z Granady?
Jak biegnie ta trasa?
Ile ma kilometrów i ile czasu nam
to zajmie?
Nie wiem czy wiecie ale na Veletę można po tej najwyższej drodze wjechać
rowerem. Bardzo praktycznie zostało to opisane tutaj. Kontaktowałam się z autorami tego bloga, pisząc im, że planuję wejść na pieszo.
Odpowiedzieli mi, że super ale mam uważać na owce i… BYKI. Teraz to naprawdę
się przestraszyłam.
Byk, pies czy jakiekolwiek
zwierzę, które może zrobić krzywdę, potrafi mnie zmusić do odwrotu. Co do
takich, nie ma we mnie nic z odwagi. Zaczęłam się pytać znajomych z Granady czy
wiedzą coś o bykach. Niektórzy mówili, że to fakt…one tam są. Ale nie są
niebezpieczne i spokojnie można obok nich przejść. Dziwi mnie czym one tam się
pasą skoro na szczytach nie ma prawie żadnej roślinności, traw jest niewiele i
są same kamienie.
Włosy stanęły mi dęba kiedy po
spadnięciu pierwszego śniegu fanpage ośrodka narciarskiego Sierra Nevada
opublikował to zdjęcie.
Oh, jakie ono jest piękne! –
powinnam się zachwycać.
Ale… DZIKIE KONIE!? NIEEEE!!!
Też się ich boję. Koleżanka
uspokajała, że one nic nie zrobią. Jakby co przejdziemy spokojnie nie zwracając
uwagi.
Zaplanowałyśmy dojazd autobusem. Wyjazd
– pierwszy autobus, powrót – ostatni. Autobusy wyjeżdżają z Granady z Estación
de los Autobuses, kierunek Sierra Nevada (Pradollano). Ceny to 5€ w jedna
stronę i 9€ w obie. Czas dojazdu to 45 min.
W sezonie narciarskim kiedy jest
śnieg (od drugiej połowy listopada do końca kwietnia):
- Granada – Sierra Nevada (Pradollano): poniedziałek – piątek 8:00, 10:00, 17:00; sobota, niedziela i swięta 8:00, 10:00, 15:00, 17:00
- Sierra Nevada (Pradollano) – Granada: poniedziałek – piątek 9:00, 16:00, 18:30; sobota, niedziela i święta 9:00, 13:00, 16:00, 18:30
Poza sezonem narciarskim: (od
maja do pierwszej połowy listopada) – mamy tylko jeden autobus:
- Granada – Sierra Nevada (Pradollano): poniedziałek – niedziela 9:00; do Pradollano przyjeżdża o 9:45 a do Hoya de la Mora o 9:50
- Sierra Nevada (Pradollano) – Granada: poniedziałek – niedziela 17:00 – wyjeżdża z Hoya de la Mora i o 17:15 z Pradollano; do Granady przyjeżdża o 18:00
Co to jest Hoya de la Mora?
To bardzo ważny punkt i od niego
postanowiłyśmy zacząć wycieczkę. Miejscowość Pradollano położone jest na
zboczu, gdzie różnica wysokości pomiędzy najniższym a najwyższym punktem to
500 m. Wchodzenie na pieszo pomiędzy budynkami, tymi drogami pod górę schodami,
jest żmudne i czasochłonne. Jest tam wyciąg krzesełkowy, który poza sezonem nie
chodzi.
Hoya de la Mora to ten najwyższy
punkt położony na wysokości 2.500 m. Tam znajdują się parkingi, kioski, bary,
schronisko uniwersyteckie. Stąd miłośnicy wycieczek górskich rozpoczynają swój
marsz. Stąd rozpoczyna się najwyższa droga w Europie. Jest ona zamknięta dla ruchu
publicznego. Wjeżdżać mogą na nią tylko strażnicy Parku Narodowego Sierra
Nevada, busy ośrodka narciarskiego i oczywiście rowerzyści.
Od tego punktu zaczyna się
zazwyczaj granica pierwszego śniegu. Stąd dobrze widać wierzchołek Velety –
nasz cel. Wydaje się być bardzo blisko. Taaaa… nie daj się zwieść. Bo tak
naprawdę idąc widzisz go cały czas, idziesz i idziesz a wciąż nie możesz dojść.
Czas się dłuży i czujesz zmęczenie.
Trasa z Hoya de la Mora na Veletę
po tej najwyższej drodze to ok 12 km i zajmuje 3 godz. marszu w jedną stronę.
Zatem pasowało nam tak i taki był
plan. Ponieważ był to czas przed sezonem to pojedziemy autobusem o 9:00,
dojedziemy na Hoya de la Mora o 9:50, ruszymy w drogę i na szczycie powinnyśmy
być 13:30. Zejdziemy akurat na ostatni (jedyny) autobus o 17:00. A co jeśli na
niego nie zdążymy? Jakby co tata koleżanki ma apartament w Pradollano a ona
będzie miała przy sobie klucze. Jednak mając roczne dziecko wolałabym wrócić do
domu na noc.
Jednak plan uległ zmianie. Wieczorem
w dzień poprzedzający wyjazd koleżanka dała mi znać, że przyłącza się do nas
kolega, który weźmie nas samochodem. Ucieszyłam się! Będzie szybciej i
wygodniej. Tyle, że mając świadomość tej wygody (na autobus musiałybyśmy się
wcześnie rano zwalać z łóżka) streszczałyśmy się bez spiny dojeżdżając na Hoya
de la Mora o.. 12:00. Czy to trochę nie za późno na wyjście w góry?
Ale dobra. Widzieliśmy inne
samochody pojawiające i niedzielnych trekkingowców rozpoczynających marsz o tej
porze. Mając samochód nie ryzykujemy, że autobus nam ucieknie.
Po krótkiej rozgrzewce ruszyliśmy
w górę. Idąc na Veletę mijamy ołtarz pod bramą w kształcie trójkąta z górskich
kamieni zwieńczony białą figurą matki Boskiej – la Virgen de las Nieves –
patronki Sierra Nevada. Jest to dość znany obiekt. Kiedy staniesz naprzeciwko
bramy widać w niej wierzchołek Velety. Po drugiej stronie stoi charakterystyczne
opuszczone obserwatorium astronomiczne.
Aby było szybciej postanowiliśmy
nie trzymać się tej najwyższej asfaltówki lecz iść skrótami, niekiedy wspinać
się po nachylonych zboczach. Trasa nie jest trudna, ale im bardziej w górę tym
więcej śniegu. Okazuje się być oblodzony. Nie mamy raków. Ja obawiam się
stawiać na nim kroki. Były momenty, gdzie nie miałam pomysłu jak dalej postawić
nogę. Na szczęście kolega pokazuje mi jak przejść go bezpiecznie. Czasem
pomagają inni przechodnie, gdyż w górach zawsze można liczyć na uprzejmość.
Taki jest resztą nieoficjalny górski kodeks na całym świecie.
Mijasz kogoś i
mówisz mu „dzień dobry”, "hola, buenos dias".
Widoki są zapierające dech. Wszystko wokół ciebie jest niższe, dookoła same góry, suche, kamienne i zero roślinności. Teren z biegiem lat pustynnieje. Nie ucieka nam z pola widzenia obserwatorium meteorologiczne i instytut astrofizyki położone na przeciwnym wzgórzu. Doskonale widać Granadę. Dotychczas patrzyłam z niej na góry, teraz patrzę z gór. A najlepiej widać wszystkie trasy ośrodka narciarskiego. Są już ośnieżone jednak sezon jeszcze się nie zaczął. Panuje na nich totalna pustka i cisza. Wyciągi stoją. Ani żywej duszy. Nie raz już po nich jeździłam i planuję też jeździć w tym roku. Dla przypomnienia – mój wpis o nartach w Sierra Nevada.
Trasa nam się dłuży. Nie jest
zimno, bo jesteśmy ciepło i wygodnie ubrani. Ale wiatr wieje coraz mocniej.
Gdyby nie on, to nawet byłoby całkiem ciepło. Jest ok 7 stopni.
Co jakiś czas robimy sobie
przerwy kryjąc się za skałą chroniącą od wiatru. Wyprawa ta była dla mnie
wyzwaniem. Byłam w trakcie programu utraty wagi, który nie wliczał w dietę
pieczywa. Wycieczka w góry bez kanapek. No jak to? Poradziłam sobie. Ciepła
zupa pomidorowa w termosie, w drugim herbata, kilka filetów wieprzowych z pesto
a nawet świeże marchewki. Wodę też miałam, powinnam jej pić dużo, ale rzadko co
piłam. No bo jak się wysiusiasz w śniegu na ponad 3.000 m. Tylko kolega mógł.
Zmęczenie nam zaczęło doskwierać
a cel jest dalej niż nam się wydaje. Jesteśmy pod samym wierzchołkiem ale na
niego nadal długa droga. Możemy iść po zboczu, które jest ośnieżone i nie jest
na nim bezpiecznie. Albo iść tą najwyższą drogą. Wybieramy to drugie, bo ja nie
odważyłam się na to pierwsze.
Wiatr dosłownie piździ. Co jakiś
czas czujesz jego uderzenie, że zwala cię z nóg.
Zatrzymujesz się, kucasz,
klękasz lub siadasz, bo masz wrażenie, że zaraz pofruniesz. Zdmuchuje śnieg z
ziemi. Jego kawałki z drobinkami lodu i kamieni wirują w powietrzu. Czujesz
jakbyś dostał biczem po twarzy, aczkolwiek to niezły masaż. Zaciągamy kaptury i
szaliki na nos. Hulający wicher naprawdę utrudnia.
W oddali widzisz całe fruwające
śnieżne smugi i mini trąby powietrzne.
Droga idzie poziomo, nie jest
mocno nachylona, ale jest przykryta grubą warstwą śniegu, całą oblodzoną. Wiatr
ten utworzył ze śniegu i lodu naprawdę ciekawe formy, wyglądające niczym
rzeźby. Jest co podziwiać.
Zbliża się godz. 15:00 a do
szczytu nadal daleko. Myślimy więc co dalej, bo robi się późno. Jesteśmy
samochodem ale raczej nie chcemy by zastała nas noc. Już o 18 robi się ciemno.
Kiedyś pewien narciarz, co
wjechał wyciągiem na Veletę mówił mi o przełęczy, przez którą widać Morze
Śródziemne i widok jest niesamowity. Mi się to przypomina kiedy tak idąc i idąc
nagle pomiędzy górami Las Siete Lagunas z naprzeciwka widzę skrawek morza. Jest
ono koloru złotego.
Po prostu cudo!
Decyduję, żeby pójść dalej aż do
południowego skrawku zbocza, za którym zakręca droga, do tzw Puntal de las
Siete Lagunas. Stamtąd na pewno zobaczymy całe morze i podejmiemy decyzję, czy
idziemy na szczyt, czy wracamy. Zależy ile starczy czasu.
Dochodzimy do tego miejsca i
naszym oczom ukazuje się morze. Jest całe złote o czym świadczy, że mamy
popołudnie. Słońce się w nim odbija. A na horyzoncie… widać Afrykę. Wręcz
doskonale. Z takiej wysokości to możliwe. Choć na moich zdjęciach wyszła
nieostra.
Tadaaaam… mamy oko na Maroko.
Widać też Mulhacen – najwyższy
szczyt przypominający namiot, ten na którym kiedyś byłam w maju, bez śniegu i
trzecią w Sierra Nevada Alcazabę.
Niestety w tym punkcie wiatr
wieje najmocniej. Nie da się ustać na nogach. Padam na ziemię by móc robić
zdjęcia. Ale obok znajduje się mur wybudowany z kamieni – takie mini schronisko
stworzone do kontemplacji tego widoku. Świetnym rozwiązaniem było siedzisko
wykonane z gumy, na które można sobie klapnąć i podziwiać. Mur chroni nas
trochę od wiatru. Ale nie ma wątpliwości, że wiać będzie coraz gorzej.
Decydujemy, że jednak… nie
wejdziemy na szczyt. Nie starczy czasu a wiatr za bardzo dokucza.
Wcale nie
uznajemy tego za porażkę, gdyż i tak zaszliśmy już wysoko. Chociaż by ujrzeć
morze i to w tak wspaniałym odcieniu. Z oddali zobaczyliśmy innych
ludzi na szczycie. To pewne, że mogą wrócić o zachodzie słońca.
No to schodzimy, a schodzenie tak
samo trudne, tak samo dostajemy od wiatru plaskacza w twarz, tak samo się
dłuży, tylko odrobinę szybciej idzie. Gdy przechodzę przez obszar w cieniu już
zaczynam trząść się z zimna. Późną jesienią i zimą w południowej Hiszpanii jest
kolosalna różnica pomiędzy słońcem a cieniem.
Znowu zrobiliśmy sobie odpoczynek
i przerwę na posiłek pod chroniącą od wiatru skałą, w słońcu z widokiem na
nieczynny ośrodek narciarski. Okazało się, że nawet z niższej części morze jest
nadal widoczne. Tak szybko się z nim nie pożegnamy.
Uwielbiam górskie wycieczki ale
bardzo ucieszyłam się, gdy znów dotarliśmy do ołtarza Virgen de las Nieves. To
znaczy, że jesteśmy w punkcie wyjścia, który był dla nas jak długo oczekiwany
port. Wreszcie zdejmę kurtkę, zagrzeję się w samochodzie robiąc sobie drzemkę.
Droga do Granady jest kręta i
często z jednej strony mamy skałę, a z drugiej przepaść. Nagle wspomnienia z
Mulhacena powróciły. Bo Veleta to też ponad 3.000 m. Wołam do kolegi by się
zatrzymał. On staje a ja lecę w pole, by sobie ulżyć. Po wszystkim ruszyliśmy
dalej i o wiele łatwiej udało mi się zasnąć.
Choroba wysokościowa. Jednak i tu
mnie dopadła mimo, że byłam bardziej wypoczęta i zregenerowana niż przy
Mulhacenie. Połączyła się z chorobą lokomocyjną.
Wybierając się na Veletę musisz
wiedzieć, że też może cię ona dopaść. Już od 3.000 m człowiek może odczuwać
objawy. Ale nie każdy.
Myślimy aby wejście na Veletę
jeszcze raz powtórzyć po to aby naprawdę zdobyć szczyt. Myślę, że najlepiej
będzie to po stąpnięciu śniegów ale przed przyjściem upalnego lata. Bo w upale
to też może być niezbyt przyjemnie.
Może uda się trafić na dzień, w
którym nie będzie takiego wielkiego wiatru. Ale przyznam, że z nim też były
niezapomniane wrażenia. Całe szczęście, że doznałam tylko takich, bo na drodze
nie spotkaliśmy ani jednego byka czy dzikiego konia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Disqus - Kuskus, czyli Zapraszam na Feedback ;)