niedziela, 1 maja 2016

Znajomi i przyjaźń w młodości i na emigracji

W Klubie Polek na Obczyźnie podjełyśmy temat, który dotyka nas wszystkie - przyjaźni na emigracji. Czy jest ona możliwa? Każda historia jest inna. Zależy od osoby, jej charakteru, środowiska z jakiego się wywodzi i do jakiego trafiła emigrując. Warto przeczytać inne wpisy na blogach Polek by się o tym przekonać. Znajdziesz je na fanpage. Zwykle jest tak, że poważne przyjaźnie nawiązujemy w Polsce. Często jeszcze w dzieciństwie a potem budujemy przez lata. Wyjazd może różnie na nie wpłynąć. Może osłabić ale jeśli ludzie bardzo tego chcą, trwać dalej. Za granicą szukamy nowych przyjaciół, by takich mieć obok siebie. Nie każdy znajdzie ich z różnych powodów nawet mając sporo znajomych. Bo znajomy a przyjaciel to zupełnie osobne pojęcia.

Znajomi i przyjaźń w młodości i na emigracji

Poproszono abym wypowiedziała się o tym, jak to było u mnie. Mi raczej życie pokazało, że ze znalezieniem prawdziwego przyjaciela jest tak jak ze znalezieniem miłości swojego życia czy wymarzonej pracy - jest bardzo, bardzo trudno. Szczęściu trzeba dopomagać, działać, być wśród ludzi. Ale wszystko sprowadza się do trafienia na odpowiednie okazje, bycie właściwą osobą we właściwym czasie i miejscu. Do trafienia na właściwego człowieka, z którym albo zbudujesz więź na długie lata albo ze znajomości nie wyniknie nic.

To jest tylko wyłącznie moje doświadczenie. U Ciebie może być inaczej. Jeśli masz wierną przyjaciółkę do tej pory, z którą znacie się od piaskownicy a Waszej przyjaźni nawet emigracja nie przeszkodziła albo za granicą poznałaś kogoś, kogo możesz nazwać przyjacielem to jesteś prawdziwą szczęściarą.


Ja we wczesnej młodości nie miałam przyjaciół. To dlatego, że... Wogóle nie miałam znajomych. Byłam nieśmiałym dzieckiem, od którego raczej ludzie stronili. Uważali za tzw. "inną", za dziwaka i nadwarażliwca. Nie zapraszali mnie na żadne imprezy czy urodziny.

Często miałam z tego powodu kompleksy i nie wiedziałam jak to zmienić. Moim jedynym towarzystwem byli członkowie rodziny ale chciałam coś więcej niż wożenie się samochodem z rodzicami pomiędzy szkołą, domem a ciotkami (z całym szacunkiem dla rodziców i ciotek). Nie lubiłam swojej osobowości. W jakimkolwiek nowym towarzystwie się znalazłam - od razu się ze mnie naśmiewali a ja nie wiedziałam jak im odpowiedzieć. Marzyłam by chociaż mieć znajomych, bawić się z nimi, przeżywać różne przygody, wspólnie żartować i wygłupiać. Ze smutkiem podsłuchiwałam historie ludzi z klasy opowiadających o tym jak spędzili czas ze znajomymi. Smaku posiadania prawdziwej przyjaciółki od serca nie znałam do połowy liceum, ale o tym później.

Ponieważ nie miałam koleżanek, siłą rzeczy bawiłam się z kolegami brata. Bawiliśmy się w wojnę na podwórku, budowaliśmy bazy które nawzajem sobie niszczyliśmy i graliśmy w piłkę nożną. Byłam więc trochę babo-chłopem. Typowe babskie sprawy nie były częścią mojego życia. Jednak wśród kolegów brata też nie znalazłam prawdziwego przyjaciela. Z paroma utrzymuję kontakty do dziś ale jesteśmy jedynie dobrymi znajomymi. Wciąż byłam zbyt nieśmiała i nadwarżliwa by traktowali mnie serio.

Gdzieś tak w wieku 16-17 lat udało mi się tą nieśmiałość pokonać co spowodowało, że wreszcie zaczęłam mieć pierwszych znajomych. Na pytanie jak to zrobiłam odpowiem, że NIE WIEM. To był cały proces.

Możesz myśleć, że pewnie się odważyłam i zaczęłam wychodzić do ludzi. Tylko jak wychodziłam to oni uciekali lub byłam dla nich tylko opcją. Z czasem uodporniłam się na zaczepki i stałam się mniej wrażliwa. To też przyszło samo. Nie urodziłam się z poczuciem własnej wartości i pewności siebie. Wszystko nabyłam sama.

Znajomi i przyjaźń w młodości i na emigracji

Być może nastąpiło to, ponieważ zaczęłam świadomiej dbać o siebie. Lepiej dobierałam ciuchy i fryzurę, pozwoliłam sobie na więcej szaleństwa i zaczęłam stawiać rodzicom granicę, że sama chcę o sobie decydować.

Zaczęłam też chodzić na siłownię, biegać, zdrowiej się odżywiać. Moja sylwetka i forma się poprawiła. Z ciapy stałam się zgrabna i wysportowana. Koleżanki i koledzy z klasy zainteresowali się moją zmianą. Dlatego zaczęli zapraszać mnie na imprezy co spowodowało nawiązywanie nowych znajomości. Szczerze, coraz bardziej mi się to podobało, wreszcie mogłam powiedzieć, że lubię swoje życie. Wreszcie coś w nim się dzieje. Byłam tym oszołomiona. Bo wyobrażasz sobie - całe życie nie mieć czegoś o czym tylko marzysz (znajomi, przyjaciele) i nagle to masz!

To tak jak osoba z wózka wstaje na nogi, więzień wychodzi na wolność, długotrwale bezrobotny znajduje pracę, kobieta co nie mogła mieć dzieci zachodzi w ciążę.

Aby bardziej się z nową grupą zintegrować niestety wkręciłam się też w palenie papierosów. Na szczęście po kilku latach rzuciłam ten ochydny nałóg, by nigdy do niego nie wrócić. Był też alkohol. Pomagał pokonać nieśmiałość jak nic :) Później go ograniczyłam.

Co ciekawe, w procesie stawałania się towarzyską osobą robiłam coś czego chyba nikt w otoczeniu nie robił. Nie należałam tylko do wyłącznie jednej grupy znajomych, reprezentującej jeden styl życia. Ja migrowałam pomiędzy grupami zupełnie różnych ludzi oraz pomiędzy stylami. Jednego wieczora zakładałam świecącą bluzkę, robiłam mocny makijaż, wsiadałam ze znajomymi do samochodu z dudniącą muzą techno na maksa by udać się na dyskotekę. Za to kolejnego wkładałam skórzaną kurtkę i z innymi znajomymi siedziałam przy piwie w pubie gdzie grali metal i blues. Potem szliśmy na jakiś TKSowy koncert rockowy.

Parę razy próbowałam poznać ze sobą ludzi z tych grup i chyba między nimi nie zaiskrzyło. Takim migrantem jestem do tej pory. Nie należę jednej konkretnej grupy. W Hiszpanii chodziłam do duszpasterstwa akademickiego, byłam tam wolontariuszką, jechałam na światowe dni młodzieży i nosiłam krzyż papieski. W tym samym czasie miałam znajomych z innych religii i kultur, znałam się z muzułmanami z Maroka i spędzałam czas próbując ich tradycyjnej kuchni i kultury.

Wśród moich znajomych są ludzie o poglądach prawicowych, patriotycznych i konserwatywnych a także lewicowych i liberalnych. Oczywiście trzymający się w swoich grupach. Choć ja nie mam oporu by się z nimi spotykać i dyskutować to nie wyobrażam sobie, żeby miały to obie grupy robić między sobą, hehe!

Nie byłam pewna czy dobrze robię. Bo przecież każdy inny człowiek trzyma się jednej grupy i jednego stylu życia. Może szukam swojej tożsamości czy miejsca wśród ludzi. A może pierdzielnąć to całe myślenie po co dlaczego i uznać to za normalne bo tak mam i tyle. Bo jakiegoś konfliktu wewnętrznego i zagubienia nie czuję wcale. Dobrze mi z tym ;)

Potem okazało się, że takie same doświadczenie miał mój mąż. Wiadomo - to podobieństwa a nie przeciwieństwa się przyciągają ;) On też nie należał całe życie do jednej grupy przyjaciół lecz w tym samym czasie należał do kilku. Też ma tak do tej pory. Zwłaszcza w pracy gdy wszystkie zespoły trzymają się w kupie wśród swoich on po pracy spotyka się raz z jednym raz z drugim. Oboje do dziś z tego żartujemy i przybijamy sobie pionę.

Dodam, że mój mąż też jest moim najlepszym przyjacielem. Bo w związku oprócz miłości, która jak wiadomo wchodzi w różne fazy, ważne jest coś więcej by się lubić, szanować, rozumieć i pomagać na wzajem.

Ale dobra przejdźmy już do takiej prawdziwej babskiej przyjaźni. W procesie poznawania nowych znajomych trafiałam na różne koleżanki, spośród których kilka z nich stało się moimi prawdziwymi przyjaciółkami. Są nimi do tej pory. Po prostu coś między nami zaiskrzyło i okazywało się, że świetnie do siebie pasujemy. Chciałyśmy ze sobą być, zdobywałyśmy wzajemne zaufanie. Jaśli miałam jakiś problem lub na odwrót mogłam do niej zadzwonić, spotkać się i zwierzyć. Także z wzajemnością.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Ja nie raz w takiej byłam i życie pokazało na jaką osobę można liczyć a która tylko czeka by cię dobić.

Tak samo prawdziwych przyjaciół poznaje się w sukcesie. Życie pokazało, która osoba mi szczerze gratulowała a od której czuło się zazdrość i zawiść kiedy coś mi się udało. Tak samo jak któraś z moich przyjaciółek czy bliskich osób odnosi sukces jestem wdzięczna za to i wyobrażam się co ta osoba czuje. To jest wspaniałe i budujące.

Historie o tym jak poznałam moje najlepsze przyjaciółki, jakie były nasze początki, jakie przygody razem przeżyliśmy są takie, że na samą myśl o tym mam banana na buzi. To są cudowne wspomnienia. Gdybym opowiedziała Wam którąś z nich pewnie mielibyście to samo. Jednak są one zbyt osobiste by się nimi dzielić na blogu. Są przypisane do konkretnych osób i zdarzeń, że nawet jak pozmieniam imiona bohaterów nie będzie to anonimowe. Moje najlepsze przyjaciółki nie są zbyt aktywne w internecie. Niektóre nie mają nawet konta na FB. Więc wolałyby zachować prywatność. I niech tak zostanie.

Nie powiem, że mój wyjazd za granicę nie naruszył tych przyjaźni. Nie złamał ich tylko sprawił, że weszły one w inną fazę. Wszystkie jesteśmy świadome, że już nie jesteśmy nastolatkami czy studentkami. Jako dojrzalsze kobiety podejmujemy różne wybory oraz spotykają nas różne sytuacje powodujące takie a nie inne skutki. Wyjeżdżamy, znajdujemy nową pracę, zakładamy rodziny. Mamy więcej obowiązków. To zmienia trochę nasze priorytety, że spotykamy się rzadziej. Nie możemy już robić spotkań spontanicznie. Planujemy je z kalendarzem.

Oczywiście moim polskim przyjaciółkim było szkoda że wyjeżdżam, ale uszanowały moją decyzję. Kiedy przyjeżdżam do Polski od razu chwytam za telefon i umawiamy się. Choć czasem dostaję pytania typu kiedy wrócę lub sugestię, że mogłabym wrócić ściągając tu męża. Jednak na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, bo to nie takie proste. Nie na wszystko mam wpływ. Może to kiedyś nastąpi, wrócę do Polski i będzie jak dawniej. A może nigdy. Może za rok będę w nowym miejscu albo pozostanę przez kolejne 10 lat w tym samym. O tym wie tylko wszechświat. Będzie co ma być. Nie wyobrażam sobie za dużo (cz 1, cz 2).

Znajomi i przyjaźń w młodości i na emigracji

Cokolwiek będzie jestem wdzięczna moim przyjaciółkom za to, że je poznałam, za ich czas i zaufanie. Za każdą wspólną chwilę. Jeśli czegokolwiek potrzebują, to mogą na mnie liczyć.

Jak pisałam, znajomości a potem przyjaźnie zdobyłam z wielkim trudem i bardzo wolno. Nie były mi dane od piaskownicy. Przez prawie połowę życia nie miałam żadnych. Im trudniejsze jest coś dla nas do zdobycia, tym bardziej to doceniamy.

Wyobraź sobie, że w momencie emigracji to wszystko się zeruje. A my mamy świadomość, że pewne rzeczy nam idą trudniej niż innym.

Owszem, jesteśmy z Polskimi przyjaciółmi w kontakcie. Dzwonimi, piszemy, odwiedzamy się. Ale potrzebujemy też kogoś na miejscu. Na emigracji bardzo często doskwiera nam samotność.

Nowe środowisko, nowi ludzie. Trzeba kontakty i zaufanie budować od nowa. Owszem, mamy już doświadczenie z budowania polskich przyjaźni. Wiemy jak wyjść do ludzi. Ja już nie jestem nieśmiała, nie boję się zagadać do obcego. Języka stopniowo też się można nauczyć. Znajomych możemy szukać wśród innych Polaków lub wśród cudzoziemców.

Ci pierwsi są często zbyt zajęci swoimi sprawami, że czasem brak czasu na zwykłe spotkanie mimo dobrych chęci. Ci drudzy niekoniecznie ufają cudzoziemcowi bo np. nawet jak jest sympatyczną osobą to myślą, że jest on tu tylko przejściowo i w każdej chwili może wyjechać. Więc nie warto budować głębszych więzi.

Przez te lata pobytu w Hiszpanii przewinęła się masa ludzi. Większość z tych, których znałam już nie mieszka w moim mieście. Pozostała tylko znajomość w kontaktach na FB. Byli tacy co mieli więcej czasu dla mnie i mogłam na nich liczyć oraz tacy, dla których byłam tylko opcją. To pokazało życie tzw. bieda i sukces - 2 czynniki decydujące o prawdziwości przyjaźni.

Na emigracji miałam znajomych. Do tej pory mam niewielką grupę lub kilka grup, z którymi się spotykam. Były okresy gdzie nie miałam nikogo poza moim mężem i kotem. Czułam się jakbym cofnęłam się do czasów dzieciństwa gdzie wieczory i weekendy spędzałam tylko z rodzicami. Bez żadnych znajomych. Szczerze to w nowym miejscu nie spotkałam jeszcze nikogo (poza mężem, ;) ) kogo mogłabym nazwać prawdziwym przyjacielem. Owszem, mam dobre koleżanki ale to jeszcze nie przyjaciółki od serca jak te z Polski. Spotkałam też masę osób, na których się zawiodłam. Ale w Polsce też takie były.

W utrzymywaniu i pogłębianiu emigracyjnych znajomości bardzo przeszkadza to całe zabieganie. To, że każdy pędzi jak szalony za swoimi sprawami. Niby wygląda, że w Hiszpanii życie się toczy powoli. Ludzie spotykają się w kawiarniach i plotkują. Życie towarzyskie wygląda na dość bogate. Ale dla mnie to tylko pozory.

Moje największe utrapienie. Bardzo często dzwonię do jakiegoś znajomego z emigracji, aby poprostu wyjść gdzieś razem i pogadać. Rzadko kiedy ma czas. Proponuję mu inną datę, po czym on oznajmia, że mu nie pasuje bo ma urwanie głowy i rybki mu zdychają w akwarium. W końcu wybiera inną datę. Ale na kilka godzin przed znowu odwołuje, bo urawanie głowy nadal trwa. Tak jest bez końca, czas mija aż nie spotykamy się wcale. Wpadasz w błędne koło, bo ile możesz już dzwonić do kogoś kto ciągle nie ma czasu. Odpuszczasz sobie. Kontakt umiera. Za to osoba ta odsyła Cię do internetu. Cokolwiek chcesz z nią obgadać, napisz przez fejsa. Mnie to męczy bo chcę wreszcie być offline. Być między ludźmi. A notorycznie robią tak osoby, co mieszkają w tym samym mieście.

Niestety jak masz ciągle czas na spotkanie OSOBISTE lub jak komuś je proponujesz to patrzą się na Ciebie dziwnie. Czy Ty nie masz przypadkiem za dużo czasu? Przecież teraz jest się zabieganym. A spotyka się tylko wtedy gdy czegoś się chce a nie tak by poprostu pogadać. Przecież jest internet, przez niego możemy wszystko załatwić jednym kliknięciem "Wyślij wiadomość".

Widzę, że budowanie nowych przyjaźni na emigracji też nie będzie łatwe. I nawet pokonanie nieśmiałości nie pomoże. W czasach gdy budowałam polskie znajomości internet dopiero raczkował, nie było fejsa, rachunki za telefon były drogie. By być w kontakcie zwyczajnie trzeba było się spotkać. Żadne urwanie głowy, obowiązki, szkoła, praca, chore dziecko czy zdechłe rybki nie były wymówką by w nieskończoność odkładać spotkanie. Teraz czasy są zupełnie inne.

Ale postanowiłam nie zadręczać się brakiem przyjaciół. Bo jeśli jest mi pisane poznanie tu kogoś to nie wiem kiedy to nastąpi i czy wogóle. Zadecyduje o tym przypadek lub cały proces mimo, że będę szukać i wychodzić do ludzi. Jestem otwarta na każdą znajomość, bo każdy człowiek wnosi coś do naszego życia.

Gdy nie ma przyjaciół na miejscu pozostaje mi tylko zaakceptować to i...pokochać samą siebie. Powinnam była to dawno zrobić jeszcze w dzieciństwie a na pewno byłabym szczęśliwsza. Bo kim jest osoba z którą spędzasz 24 godz i spędzisz resztę życia? To Ty.

Tak się składa, że mając duszę introwertyka potrafię już dobrze czuć się sama z sobą, zawsze znajdę sposób na nudę i ciekawe zajęcie gdy ludzi wokół brak. Gdy potrzebuję porady i pomocy wsłuchuję się w swój wewnętrzny głos i szukam odpowiedzi. Wcześniej czy później znajdę właściwą, przynajmniej bez "dobrych rad" od innych.

Zamiast ganiać za ludźmi w poszukiwaniu znajonych lepiej nauczyć się tego - rozmów i czasu z samym sobą. Doceńmy już tych, których mamy, nawet jak dzieli nas odległość. Dawajmy znać o sobie, pytajmy co słychać. Wtedy będziemy bardziej spokojni, optymistyczni a jak przyjdzie czas to trafimy na odpowiednią osobę w nowym miejscu. Być może z tego urodzi się przyjaźń.

Dorkita

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Disqus - Kuskus, czyli Zapraszam na Feedback ;)